23.02.2012

Gaudium magnum;

Bądź silny. Nie poddawaj się nigdy. Nie powątpiewaj, nie roztrząsaj swojego losu.
Daj się poprowadzić komuś innemu. Zaufaj Panu. On jest Twoją opoką,
jedynie na Nim zbudujesz Swój dom.

Nie żyj zwyczajnością. Nie pozwalaj sobie na to.
Pragnij czegoś więcej. Zakorzeń się w Chrystusie, Jego woli i nauce.
Prowokuj innych do takiego życia swoim przykładem. Zachęcaj,
niech blask wiary ich oślepia.

Nie jesteś martwą komórką narządu zwanego społeczeństwem.
Nie zawężaj wizji swojej osoby i swojego przeznaczenia. Stawiaj na maksimum.

W Bogu, z Bogiem i przez Boga możesz zrobić wszystko!
Wykorzystaj tę szansę, jesteś uczniem Chrystusa Pana.

22.02.2012

Tak łatwo.

Tak łatwo stracić drogę. Zgubić trop. Stracić światło prowadzące do Nieznanego. Zboczyć z podążanego szlaku. Po prostu zamknąć oczy, ugrząźć wśród chwastów, dna pełnego wodorostów. Zaaprobować stratę przeznaczenia.

Tak łatwo wybrać zło. Kierowanie się emocjami, sensualnością nie jest przecież czymś trudnym czy wymagającym. To dziecięca spontaniczność. Kwestia kilku chwil, zaledwie jednej decyzji.

Tak łatwo o akceptację "nowego życia". Przyzwyczajenie do ciemności naszego serca. To jest prostsze niż ktokolwiek by pomyślał. Bo to powiedzenie sobie "jestem twardy"; to utwierdzanie siebie w przekonaniu, że nawet największe zło wyrządzone przeze mnie tym złem nazwać nie można.

Ponowne definiowanie czegokolwiek to nie jest korekta
 poprzedniego tworu, to tworzenie czegoś na wskroś nowego.

Umiejętne oszukiwanie siebie jest nawet czymś pozytywnym. Co prawda nie pozwala człowiekowi na jakąkolwiek realność ale uspokaja go, jest lekiem usypiającym mój wewnętrzny głos, sumienie. Pozwala na sączenie słodkiego mirażu.

Jaka szkoda, że to tylko mgnienie oka. Realizm sytuacji prędzej czy później mnie dotknie. Grzech nie pacyfikuje jednej sfery. To wirus wieloplatformowy i wieloaspektowy. Przerzuca się na moją osobowość, wrażliwość. A to jest (niestety!) widoczne i, jak najbardziej, namacalne!

To nie jest tak, że jakikolwiek ruch nie oddziałuje na mnie. Każdy gest, każda myśl zmienia mój Wszechświat. Jestem za Niego odpowiedzialny. I mam być tego świadomy. Jestem częścią systemu. Maleńkim trybikiem. Ale nawet małe kłopoty związane z moim funkcjonowaniem przenoszą się na jakość pracy całego organu.

Nie jestem niepotrzebny. Mam się zmieniać, bo mam dla kogo.
Nie jestem niepotrzebny. Mam być odpowiedzialny, bo mam za co.
Nie jestem niepotrzebny. Mam być szczęśliwy, bo mam ku temu oczywiste powody.

"Śpiewajcie Bogu, śpiewajcie; śpiewajcie Królowi naszemu, śpiewajcie!
Gdyż Bóg jest Królem całej ziemi, hymn zaśpiewajcie!" [Ps 47, 7-8]

15.02.2012

Miłość

14 lutego obchodziliśmy Walentynki. Głośno okrzyknięte Świętem Zakochanych. Ale czy wiemy dlaczego są to Walentynki, a nie na przykład Józefki, albo Marianki? Co bystrzejszy zgadnie, że może odpowiedzią jest św. Walenty. Ale pojawia się  kolejne pytanie? Dlaczego on? Co on takiego zrobił? A co zrobił to zaraz opowiem. 

Święty Walenty jest patronem zakochanych, chorych psychicznie i epileptyków. Wszystkie te trzy powody są ze sobą powiązane, ponieważ ich częścią wspólną jest szaleństwo. A św. Walenty zasłynął właśnie tym, że był wielkim propagatorem małżeństw, w czasach kiedy to miłość poniekąd była zakazana. Około 250 r. n.e. ożenków legionistów zakazał cesarz Klaudiusz, który twierdził, że najlepszy legionista to ten, który nie skupia się na rodzinie a na wojnie. To oczywiście było pretekstem, do zdobywania łupów wojennych. Dziś można powiedzie do zdobywania łatwej kasy, łatwej oczywiście z pozycji cesarza, nie koniecznie legionisty, ale może nie zagłębiajmy się w strukturę psychiczną Klaudiusza. Władca ten zabronił swoim legionistów zawierania małżeństw, w pewnym momencie ogłosił nawet karę śmierci dla kapłanów. Przeciwny był temu biskup Walenty, bo wiedział, że taka sytuacja jest dodatkową okazją dla zakochanych do popełnienia grzechu cudzołóstwa i do oddalania się od Boga. postanowił więc biskup, że będzie udzielał ślubów, na przekór zakazom Klaudiusza. Powinności kapłańskie wypełniał do momentu kiedy odkryto jego działalność. Wtedy został wtrącony do więzienia i skazany na śmierć. Legenda głosi, że zakochał się wtedy w niewidomej córce strażnika, która odzyskała wzrok pod wpływem jego miłości i modlitwy. Wydarzenie to przyśpieszyło wykonanie wyroku do dnia 14 lutego 269 r.

Taka to opowieść o Walentym, ale jest jeszcze kwestia walentynek, która jest katolicką wersją greckiego święta Luperkalia. Oczywiście w dobie chrystianizacji wszystko z pogańskiego stało się nie pogańskie. :) Szczególnie upodobali sobie walentynki mieszkańcy Wielskiej Brytanii i okolicznych wysp, i to już w średniowieczu. Oczywiście do Polski doszły dopiero pod koniec XX wieku, za sprawą ekspansji kultury francuskiej na ziemie polskie. Wcześniej jeszcze  walentynki doszły do Ameryki, gdzie okazały się być hitem, zwłaszcza dla sprzedawców.

Walentynki w takiej formie to dla mnie przesada, bo każdy ma pojęcie o  co w tym chodzi, a nie koniecznie skąd się to wzięło, co dla mnie jest wielkim błędem i kolejnym dowodem na to, że ludzie wolą być karmieni łatwymi faktami, niż skomplikowawszy prawdą, może mniej opłacalną, bo katolicką....?

Ja osobiście myślę, że walentynki powinno się obchodzić codziennie. I codziennie powtarzać ukochanym, że się ich kocha i codziennie dawać dziewczynom kwiatki :)"...Okazujcie sobie wzajemnie miłość..." (Za 7,9) I należy opierać się amerykanizacji! To po prostu nas wyjaławia, i sprawia, że myślimy, że jako Polacy jesteśmy nic nie warci. Co oczywiście jest nie prawdą, bo jakby nie było, też mamy swoje święto zakochanych. Zdziwieni? Mamy Noc Kupały obchodzoną w czasie przesilenia wiosennego. Ciekawe czy ktoś o tym wiedział...

Pozostawiając te wszystkie przyziemne kwestie zajęłabym się sprawami, które powinny być dla nas najważniejsze. Pamiętajmy o tym, żeby Bogu też mówić, że Go kochamy. Wydaje się błahe, głupie, ale działa! W końcu dojdziemy do wniosku: "...Nie miłujmy się słowem i językiem, a czynem i prawdą..." (1J 3, 18).

14.02.2012

Prośba o śmierć jako lęk przed życiem

Dzisiejszy świat, a właściwie rozwój cywilizacyjny tego świata, pozwala nam na szersze spojrzenie na wiele spraw, interesujących tematów. Spojrzenie nawet nie tyle szerokie jeśli chodzi o rozbieżność tematyczną, ale szerokie w rozumieniu obszerności wypowiedzi i mnogości punktów widzenia na te konkretne tematy (co realne jest przez spadek analfabetyzmu i wzrost dostępności do źródeł wiedzy, pozwalających ludziom na kreowanie własnych poglądów na wiele spraw).
   
I właśnie w takiej sytuacji znajduje się problematyka tematu eutanazji. Czy ta „dobra śmierć” jest rzeczywiście czymś pozytywnym? Czy ta forma śmierci jest „dobra”? Na pewno nie rozpatrzę w tym miejscu etycznego problemu tej sprawy, gdyż naturalny brak wiedzy oraz doświadczenia życiowego ograniczają mnie i moje możliwości. Pozwolę sobie jedynie na uzewnętrznienie moich prywatnych, dość luźnych spojrzeń na tę sprawę.
   
Eutanazja to alternatywa. To wyjście z sytuacji, to zerwanie z pewnym ciążącym na nas problemem. Jednak nie jest zwykłym zabiegiem, nie można jej uprościć do tego określenia i obedrzeć tej sprawy z realiów. To wołanie o śmierć. A śmierć nie jest usunięciem nerki, jej konsekwencją nie będzie zmianą diety żywieniowej. Definitywnym i nieodwołalnym rezultatem zgonu jest niebyt.

„Etiam cum ratio suadet finire se, non temere, nec cum procursu capiendus est impetus.” [Seneka]

Cóż to unaocznia? Eutanazja jest konkretnym podkreśleniem dramatu osoby chorej, jej życia i otoczenia, jakiemu podlega w codzienności konania. Jednak czy „zabójstwo z litości” jest jakkolwiek moralne? Zanim poddam to mojej ocenie, pragnę zwrócić uwagę na konkretne przykłady, jakie - moim zdaniem - do „prośby” motywują.

Osoba nie potrafi zaakceptować swojej niepełnosprawności. Nie potrafi i nie chce być kimś „gorszym” społecznie. Nie chce być produktem gorszym i nie chce być oceniana przez pryzmat swojej nieudolności. Brak zdolności do osiągnięcia pełnej sprawności doprowadzają ją do uznania siebie za wadliwy element systemu, który ciągle pracuje. Pragnie śmierci.

Osoba nie chce być trudem dla bliskich. Odczuwa swój niedodatni wpływ na życie swojej rodziny. Nie chce podlegać polityce litości. Nie uznaje miłości za realną, dramatyzm sytuacji codziennych - czyli także to dosadne narobienie pod siebie - wywołuje u niej poczucie bycia kimś niszczącym, to wszystko co wspólnotę rodzinę buduje. Pragnie śmierci.

Osoba nie odnajduje wsparcia. Jest samotna. Nie czuje się potrzebna, nie czuje się kochana. Jest odrzucona przez społeczność, do której należy. Jedynym odczuciem jakie ją dotyka jest obojętność innych na jej los. A to przynosi jej namacalny dowód na bezcelowość wegetacji. Pragnie śmierci.
   
To są spojrzenia trudne do analizy, szczególnie ze względu na ich jednostkowość i brak możliwości uogólniania. Pomimo to jestem zmuszony stwierdzić, że one nie zaistniały same z siebie. To są sprawy, które powstają ze względu na nasze niedopatrzenia. To przez to jak ja pojmuję swoje cierpienie oraz jak ja cierpienie osoby obok przyjmę eutanazja może zaistnieć lub nie.
   
Choroba osoby bliskiej to nie jest możliwość na pozwolenie jej na śmierć w jakiejkolwiek formie. To jest szansa na bycie obok niej non stop, pokazanie jej jak bardzo jest dla nas istotna i do jakich poświęceń ze względu na miłość do niej jesteśmy zdolni się poświęcić. Pomoc powinna rodzić się z chęci niesienia jej innym. Kiedy tak właśnie jest to ta osoba nie czuje się niepotrzebna, „trudna” dla otoczenia. Owszem, jest świadoma swojej niepełnosprawności, ale nie uznaje tego jako defekt socjalny. Miłość ją oswabadza, przynosi chęci do życia i tym samym anihiluje trafność pojęcia „dobrej śmierci”.
   
Choroba nie powinna być dla mnie motywem, z powodu którego to ja decyduję o eliminacji samego siebie. Samobójstwo nie powinno być rozpatrywane jako opcja oswobodzenia siebie z trudnego położenia. Nie jestem panem swego losu i życia. To nie ja prowadzę sterów mojego życia. Niepokój i strach wobec choroby wynika z tego, że nie próbuję go odrzucić. Nie próbuję zaakceptować swojego stanu, nie chcę nawet tego uczynić. Nie piszę tu o poznaniu celowości danej sytuacji, stwierdzam raczej, że to wszystko wynika z gwałtowności i braku spojrzenia na swoją sytuację z zewnątrz.
   
Choroby nie można analizować jedynie ze względu na jej fizyczny wymiar. To właśnie przez brak pełnej eksploracji problemu przestaje on mieć dla chorego sens. A cierpienie to szansa na odnalezienie jedności z Chrystusem. To możliwość na kontemplację wraz z konającym Chrystusem na Krzyżu bólu, udręki naszych dni. Gdyby chory spojrzał na swą sytuację przez pryzmat misterium Męki Pańskiej a także pojął swe konanie jako formę zbliżania się do Domu Boga Ojca jego sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Nabrałaby innego wymiaru, przyniosłaby sens tego co dzieje się wokół niego i w jego wnętrzu.

„Lecz oni jeszcze bardziej krzyczeli: Ukrzyżuj go!”
[Mk 15, 14]

13.02.2012

Perpetuum mobile

Czy rzeczywiście rozum odpowie na każde postawione przez mnie pytanie? Czy nauka jest w stanie zdefiniować każdą mą myśl i każdy mój ruch? Czy sama w sobie nie ogranicza mnie i, przez swą specyfikę, nie ogranicza także mojego wnętrza?

Rozum nie trzyma w swych ramach piękna, zmysłowości tudzież wrażliwości. Ociosanymi wymiarami długości oraz szerokości wyklucza mnie jako byt dwóch natur: zmysłowej (tzw. duchowej) i fizycznej. Stawia krytyczną tezę na temat pobudliwości homo homo sapiensa i umieszcza go w centrum tułaczki po głębinach jak gdyby zbawiennego konsumpcjonizmu.

To nie jest wolność rozumiana przez wyzwolenie się z więzów fanaberii i paranoizmu. To ogłuszanie się, otępianie poprzez ujednolicanie kanałów komunikacyjnych pustotą faktów. Wyrzucam z siebie to co wewnętrzne, melodię swojej głębi i wybieram jałową ciszę. A ona, choć z pozorów obojętna, poddaje procesowi destrukcji całego mnie.

Nauka stosowana w pojedynkę jako filozofia życia powoduje we mnie wizję człowieka zniewolonego świadomością i analizą otaczającego go świata a nie istoty, której egzystencja ma sens, motywowany przez zrozumienia otaczającej ją natury.

11.02.2012

Zawód Mesjasz

Życie to niezwykła szansa dana nam od Boga. Ten czas nie może zostać przez nas niewykorzystany. On musi zostać wykorzystany na maksa - w pełni i dogłębnie. To ma być okres naszego dojrzewania do świętości i zbawienia.

Pragnę zwrócić uwagę na zaimek "nasz", bo życie to nie jest moja prywatna sprawa. To znaczy, po części jest to prawda, ale sens i sedno naszej egzystencji na pewno nie odnajduje odzwierciedlenia w egocentryzmie. My zostaliśmy posłani na tę Ziemię w konkretnym celu. Nasze powołanie to życie dla drugiego człowieka, to troska o niego i nieustająca dostępność na jego problemy. Zauważmy, że to dawanie siebie komuś sprawia nam więcej radości, spełnienia i to ono nas motywuje do dawania jeszcze więcej a żadną z tych rzeczy nie jest nam w stanie dać jedynie dbanie o siebie, swoje posłanie, swoje indywidualne pragnienia i dążenia.

Jedynie drugi człowiek jest w stanie odwzajemnić jakikolwiek ruch, tylko on jest w stanie żywić wobec nas jakiekolwiek uczucia bądź być obojętny. Najdroższy samochód, dom z marmurowymi posadzkami czy fryzura będąca efektem wizyty w najbardziej elitarnym zakładzie fryzjerskim nam tego nie dadzą. Te rzeczy nie będą dać nam poczucie bycia potrzebnym i kochanym. To są tylko obiekty nie mające realnego wpływu na to kim jesteśmy wewnętrznie.
"Stanę się jakby rosą dla Izraela, tak, że rozkwitnie jak lilia i jak topola zapuści korzenie" [Oz 14,6] 
Katolik jednak dzięki naturalnemu pragnieniu zmieniania świata na lepszy, będący docelowo wypełniony miłością i wolnością na każdej przestrzeni życia, jest zobligowany do realizacji tych właśnie pragnień. Mam tu na myśli zakres naszej działalności, począwszy od rodzin, przez Ojczyznę aż po obszar globalny. Mamy swoim duchem i dzięki Duchowi zmieniać społeczności, czynić je potrzebnymi i ważnymi uwagi władz. Mamy uświadamiać siebie nawzajem o swojej wartości i dążyć do powszechnie nam nieznanego szacunku.

Chrześcijaństwo jest rosą dla Ziemi, jest zbawieniem dla Narodów. Każdy z nas ma być Mesjaszem, każdy z nas jest powołany do wybawienia siebie nawzajem i przez Krzyż dojście do tego prawdziwego Zbawienia. Nie oszukujmy się - to katolik ma wydobyć zagubione w oceanie materializmu wartości oraz postawy i unaocznić ich realny wpływ na życie, jego fundamentalny cel.


Wyruszmy już dziś do walki a naszym orężem niech będą nasze serca otwarte na siebie!

8.02.2012

Tryumfuj nad złem!

Obróć zło w dobro. Czyń każdą z możliwych sytuacji pozytywną i myśl pozytywnie. Nie daj się ponieść złu, które jest w tobie - weź to wszystko w swoje ręce i bądź dobry!

To nie jest proste. To nie jest w jakikolwiek sposób zgodne z ludzkim rozumieniem i chęcią postępowania. To nie jest pragnienie, które naturalnie pojawiałoby się w codziennej sytuacji nie tyle grzeszności - co zawistności człowieka względem drugiego człowieka. Łatwiej jest nam skrytykować kogoś niż przyjąć czyjąś krytykę związaną z nami. Analogicznie, niczym trudnym jest dla nas wyrządzanie komuś krzywdy natomiast już przyjmowanie pozycji ofiary nie przyrównujemy do naturalności, prostoty, ogólnie rozumianej łatwości. Jest to po części zgodne z naszą naturą, ale czy kwestia wiary nie powinna nakreślać nam innej ścieżki związanej z tym, co sobą prezentujemy i tym, jak mamy się zachowywać względem bliźniego?
"Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj." [Rz 12, 27]
Miłowanie drugiego człowieka nie jest błahe. Nie jest postawą trywialną a już na pewno nie przychodzi z błogą łatwością. Kochanie człowieka zwłaszcza przez jego złe nawyki i złą naturę często graniczy z realizmem. I właśnie dlatego Chrystus mówi do nas te konkretne słowa. W naszej naturze - naturze człowieka żyjącego Bogiem - ma pojawić się logika miłości i spontaniczność zmieniania zła w dobro. I ja tutaj piszę to z całą świadomością. Bóg wymaga heroizmu a nie postawy - zrobię to co trzeba; jak najmniej; aby się nie narażać inaczej myślącym; nie wychylać się z szarego, a może raczej ciemnego i głuchego tłumu gapiów;

Chrystus to światło jasno bijące na drodze życia, ale także na drodze etyki życia. Chrystus to nasz wzór - my również mamy świecić (w domu, szkole, pracy, na ulicy) chęcią pomocy, szerzenia miłości i czynienia dobra, urzeczywistnianiem go na każdej płaszczyźnie życia. A to nie jest lekkie, szczególnie gdy życie nam się wali, kiedy w naszych domach rozlewa się - szeroko pojęte - zło. Wówczas trudno pamiętać o "misji", jaką głosi Jezus. Trudno patrzeć na nią w racjonalny sposób. Bo jak tu obrócić kłótnię w coś dobrego, złe relacje z członkami z rodziną w coś o innym zabarwieniu?

Uważam, że to jedynie od nas zależy odcień każdej sytuacji. Żadna sytuacja nie jest ani zła ani dobra, to jak ja o niej myślę i jak ja ją przedstawiam czyni ją taką. Dlatego właśnie w takich momentach warto się zastanowić:
  1. Czy ta sytuacja nie ma wyjścia?
  2. Czy może jest taka, bo nie potrafię wyjść ze swoich "jedynych, oczywistych, zdrowych zasad" i po ludzku popatrzeć na tą sprawę z perspektywy tej drugiej osoby, spojrzeć na to wszystko "z boku"?

7.02.2012

Bóg za bliski? Słów kilka o Boskiej transmisji danych

Jak ziemia długa i szeroka tak i rodzaj ludzki rozszczepiony na każdym jej krańcu. A przez to, że jest nas tak wiele i każdy z nas jest w stanie odczuwać pewne emocje, rozumować to co zrozumiałe oraz dążyć do różnorakich celów to logiczne, że wszyscy szukamy sensu tego, co - po ludzku - zupełnie niezrozumiałe i praktycznie niedorzeczne.

I dlatego powstały systemy filozoficzne, przynajmniej ja - po licealnemu - tak na to patrzę. Bo to są różnorako definiowane i wprowadzane w życie pewne obrazy (chcąc nie chcąc) istoty wyższej, której temat zawsze gdzieś się przewija, przewijał i będzie przewijać. Dlaczego zostały one wykreowane? Bo to jest naturalne - nie tylko z tego punktu widzenia, że ta istota wyższa działa i efekty jej działań odzwierciedlają dążenie - zarówno mędrców jak i prostych ludzi - do jej poznania, ale przede wszystkim ze względu na fakt istnienia tematów, które są dla nas wyjątkowo trudne - sens przemijania, życia i śmierci, miłości czy najzwyklejszego wypadku podczas drogi po bułki do spożywczaka - i te tematy nigdy nie staną się dla nas jasne, jeśli ich nie będziemy postrzegać w konkretny sposób.

Przy czym proszę mieć na uwadze to, że nie piszę tutaj wypracowania na temat: "Dlaczego wierzę?" a jedynie pragnę przedstawić pewien aspekt (jeden z wielu, na pewno nie najważniejszy), dla którego wiara w Boga, konkretnie ukazanego przez wierzenia chrześcijańskie, jest dla mnie oczywista i realna.

Teraz bardzo szybko przejdę do tematu bliskości Boga (w rozumieniu chrześcijańskim) poprzez Jego nietypową transmisję danych, czyli proroków oraz ludzi natchnionych przez Niego. Nie będę tu pisał o behawioralnej istocie Boga a jedynie o Jego autentycznej komunikacji z ułomnymi "człowiekami".
"Nie ma takiego Boga jak Ty ani w górze na niebie, ani w dole na ziemi, tak zachowującego przymierze i łaskę względem Twoich sług, którzy czczą Cię z całego serca." [1 Krl 8,22-23.27-30]
Bóg w Swej nieosiągalnej perfekcyjności wypracował wiele metod pracy i nawiązywania kontaktów ze swym ludem. I to nie jest jakieś miałkie stwierdzenie mówiące o składzie procentowym masła w maśle. Stwórca nigdy nie pozostawał obojętny wobec Swego Stworzenia. I tutaj mamy wiele przykładów, kiedy to On pomagał narodowi wybranemu z uporaniem się z trudami (mamy Mojżesza, Eliasza, Dawida, Salomona), to On dał Arkę Przymierza, która nieustannie przypominała wiernym o ich obowiązkach oraz wolnościach, itd. Jednak to człowiek jest zanadto ograniczony, bo nawet kiedy to sam Bóg posyła Siebie na ziemię w postaci Jezusa Chrystusa i w całym realizmie przemawia do rodzaju ludzkiego (a nie tylko przemawia, ale również słucha, konsumuje i odczuwa wszystko jak najnormalniejszy człowiek) - ten ponownie Go lekceważy. 

Bóg w końcu końców decyduje się na przemawianie przez tych maluczkich, przez tych najprostszych. Staje się bliski każdemu z nas. Kiedy Jezus wybiera apostołów nie dotyka mnie najbardziej proces samego wyboru - który sam w sobie powinien dać sygnał o tym, że "coś się dzieje". Dotyka mnie proces zmiany tych ludzi których Jezus wybrał. Popatrzmy na nich - chociażby na Piotra Apostoła. Był On najzwyklejszym rybakiem, mężczyzną pochodzącym z niskiego stanu - na pewno bez wykształcenia, z ograniczonymi możliwościami edukacyjnymi. Czy nie jest czymś surrealistycznym aby taki człowiek - w ogóle - mówił (i pisał) teksty i dokumenty, które pouczają nas do dnia dzisiejszego? Czy nie jest czymś surrealistycznym aby taki prosty człowiek był w stanie uczynić realną i podtrzymać w swych rękach instytucję, która nieprzerwanie trwa przez 2000 lat?

I w tym momencie odnieśmy się do współczesności. Posłużę się przykładem św. Faustyny - skończyła jedynie 4 klasy podstawówki i - tak samo jak Piotr Apostoł - nie grzeszyła naturalnymi czy wyuczonymi umiejętnościami pisarskimi. A jednak w swymi dzienniczku posługuje się słownictwem, którego niejeden doktor teologii mógłby pozazdrościć oraz obraca się wśród tematów, których najzwyklejsza zakonnica pochodząca z klasy chłopskiej nie byłaby w stanie poruszyć. Przemawia przez nią prawdziwy Bóg.

Dla mnie to jasny i klarowny znak. To argument poświadczający o tym, że istota wyższa, o której pisałem wcześniej to nie jest jakieś bóstwo hinduskie, islamskie czy jakiekolwiek inne - to Bóg katolicki, jedyny i prawdziwy. W żadnej religii Bóg nie jest tak bliski. Nie przemawia przez człowieka, czyniąc nawet z najprostszego proroka, nie komunikuje się z nim w sposób dla niego zrozumiały, nie usiłuje się z nim zjednoczyć. Jedynie w chrześcijaństwie istota wyższa jest namacalna i realna.

Dlaczego zatem jesteśmy obojętni w sprawach wiary? Może Bóg jest po prostu za bliski?

Aborcja a miłość, aborcja a macierzyństwo

Ostatnimi czasy poznaliśmy historię pewnej rodziny z Sosnowca. Szczególnie dzięki córeczce, która już jest u Pana. Ale gdzieś tam... Pomiędzy wierszami... Widzimy coś jeszcze. KOGOŚ jeszcze. Zagubioną młodą dziewczynę - choć jak sugerują media może raczej psychopatkę, kobietę nie gotową do macierzyństwa. Media głośno tego nie mówią, może to im nie na rękę, może zbyt głęboko sięga ten temat. Za głęboko, dla zwykłych, zmęczonych, zapracowanych ludzi. Płytsze życie jest łatwiejsze.

 Przy okazji tych wydarzeń, odezwała się Pani Maria Czubaszek. Powiedziała, publicznie się przyznała, że dokonała dwa razy w życiu aborcji i zrobiła by dziś tak samo. Dodała, że nie ma w sobie instynktu macierzyńskiego i nigdy nie pragnęła dziecka, że małe dzieci irytują ją, że nad małym niemowlakiem w wózku nigdy się nie rozczulała. Pojawiły się kolejne kobiety, które powiedziały, że one również nie mają instynktu macierzyńskiego, że dziecka nigdy nie pragnęły. Dla jasności - ja tych kobiet nie osądzam, nie potępiam. Każdy jest inny. Każda kobieta, choć wydaje się z pozoru taka sama pod względem odczuwania instynktu  macierzyńskiego to naprawdę jest inna. Są kobiety, które pragną ośmiorga dzieci i te które nie znoszą krzyku dzieci, brzydzą się ich, nienawidzą, mają do nich żal, bo je UBEZWŁASNOWOLNIAJĄ. Nie możemy ich potępiać, bo to świadczy tylko o naszym tabu. Kolejnej polskiej przywarze, która wzięła się z prastarych wzorców. Ja ich nie neguję, ale życie się zmienia. Trzeba być tolerancyjnym. Mówię to z pełną konsekwencją. Ale wracając do kobiet...

Pojawia się kolejne pytanie. Co się stanie kiedy kobieta, która nie czuje tego instynktu, albo nie jest jeszcze gotowa na dziecko zajdzie w ciąże? Myślę, że w jeżeli kobieta się boi, to poradzi sobie, jeżeli będzie miała wsparcie bliskich wszystko się ułoży. Pozostałe przypadki są inne. Kobiety te będą walczyć z sobą  i zastanawiać się co robić, albo od razu dojdą do wniosku ABORCJA albo ulegną bliskim czy wszelkim innym wpływom i zatrzymają dziecko. Od razu mówię JESTEM PRZECIW ABORCJI. Jestem katoliczką, i uważam że nikt nie zasługuje na śmierć. Nawet te dwa pęcherzyki w brzuchu matki. Myślę, że te matki powinny spróbować wychować swoje dzieci. Bo jednak usuwając ciążę, kierujemy się głównie egoizmem, własnym dobrem, tylko tym, żeby nie musieć tracić czasu, żeby nikt się o tym nie dowiedział, żeby chłopak nas nie rzucił. I tu pojawia się kolejna kwestia, o niej możecie sobie poczytać, a link znajdziecie na  moim profilu Blogger'a.

Już kończę, bo się rozgadałam. Jestem przeciw aborcji, ale nie neguję tych kobiet, nie osądzam, tylko mówię: Ja bym tak nie zrobiła, nawet gdybym jako szesnastolatka zaszła w ciążę. A i pamiętajmy! Nie krytykujmy kobiet, które otwarcie mówią, że nie chcą mieć dzieci.

6.02.2012

"Nie miłujmy się słowem i językiem, ale czynem i prawdą."

Aktywność to nie jest myślenie o niej, kontemplowanie jej, ale czynienie takowej realną, namacalną = przynoszącą skutki. Samo rozmawianie o Jezusie i ubóstwianie Go nie czyni nas katolikami. Nie mówię, że te czynności są złe, bo nie są, ale wyłączone z realizacji nic nie wnoszą w nasze życie oraz nasz udział w społeczności i są pozbawione celu. Nie wnoszą, bo są pozbawione przekładu na nasze życie. Bo słowa mogą stać się prawdą, rzeczywistością albo zwykłymi sloganami rzucanymi niczym groch o ścianę.

Bóg nie narzuca się nikomu. Lecz kiedy to ja ogłaszam światu narzucenie się Bogu (tj. przyjęcie przeze mnie Boga) to ten świat przez ten pryzmat na mnie patrzy i przez ten konkretny system mnie ocenia. Nie dziwię się zatem na widok niepozytywnych komentarzy na temat Kościoła w Polsce i na świecie. One istnieją i będą istnieć dopóki każde z nas (tj. katolików) nie zrozumie, że wiara to odpowiedzialność, za to co głosimy i jak to wcielamy konkretnie w nasze życie. To zwykła słowność wobec tego, czego wymagamy od siebie i innych.

Dojrzałość w tej kwestii to naturalna umiejętność wcielania słów w czyn i to nie tylko wtedy, gdy nagle przypominam sobie, że "kurcze, jestem katolikiem" i muszę w tej sytuacji jakoś zareagować, najlepiej "po Chrystusowemu". Mamy żyć z Chrystusem i Jego nauką non stop - w warzywniaku, szkole, pracy i przede wszystkim - w domu. I to wszystko ma być naturalne, odruchowe a nie na siłę, bo tak muszę.

Jeśli nie wymagam od siebie to wszystko co mówię do drugiego człowieka jest nic wartym zlepkiem przypadkowych słów, takim prostym, pustym nic nie wnoszącym i nic nie zmieniającym "pitu-pitu" a to co sobą prezentuję jest dla innych fałszem odpychającym, niestety nie tylko ode mnie, ale i systemu wartościowania tudzież postrzegania życia, jaki prezentuję.

"Bo On sam cię wyzwoli z sideł myśliwego i od zgubnego słowa."